
Wystarczy wsiąść w autobus 167 na Placu Unii Lubelskiej w kierunku Siekierek, odczekać 15 minut jazdy i jesteśmy na pięknej polskiej wsi – Siekierki właśnie.
To nie bajka, ani sen. Tak jest. Współczesne Siekierki to w większości jeszcze klasyczna polska wieś. Z parterowymi domami, ogródkami, uprawną ziemią, kapliczką na rozstaju dróg, zapachem obornika rozrzucanego po polach dla lepszego plonu, i… elektrociepłownią i apartamentowcami w tle, które okrążają ją, jak „zły sen”.
O tym „złym śnie” mieszkańcy Siekierek mówią na co dzień. Bo go widać za dnia. Wystarczy wejść na wał wiślany albo na jakieś niewielkie wzniesienie i widać. A nawet widać i bez tego, bo dym z elektrociepłowni wysoko w górze się unosi. Czy truje? Jeszcze trochę truje, chociaż przy pomocy funduszy norweskich emisja dwutlenku węgla spada gwałtownie, mniej też jest dwutlenku siarki, tlenków azotu i tzw. odpadów paleniskowych.
To oczywiście uspokaja mieszkańców Siekierek. Ale kiedy już – siedząc sobie w sąsiedzkich grupach na swych ogródkowych ławeczkach – trochę się uspokoją, to wyskakuje inny kwiatek: brak kanalizacji. Są szamba. A szamba w części są szczelne, a w części nie, z przewagą tych drugich. To zatruwa wody gruntowe. A na Siekierkach wodę bierze się też ze studni.
Ten brak kanalizacji to – jak mówią niektórzy – zemsta władz za to, że siekierczanie dość powszechnie procesują się z miastem o pola uprawne, które im władza zabrała w latach 70.
No, bo jak to? Nawet w najbardziej oddalonych od miast wsiach jest kanalizacja, a u nich – 15 minut do centrum – i kanalizacji nie ma. I gazu też nie ma, choć internet jest! A osada została włączona do Warszawy już ponad 100 lat temu. Taki to paradoks współczesny na współczesnych Siekierkach!
Księżycowe domki
No, niestety, urok miejscowej przyrody nie przesłoni faktu, że stara zabudowa Siekierek przypomina dziś trochę polskie slumsy. Ich rodowód jest historyczny, i to w jakimś sensie usprawiedliwia taki wygląd i – z przeproszeniem – standard. Wieś była bowiem dwukrotnie spalona przez Niemców – w 1939 i 1944 r. Domy były w większości drewniane, więc nic się po tych pożogach praktycznie nie ostało. Na dodatek powojenna ludowa władza upaństwowiła miejscową ziemię i zakazała stawiania domów w miejsce tych, które były, bo były bez fundamentów. Logika pokrętna, ale usankcjonowana przepisami. Co więc było robić? Na Siekierkach znaleźli na to sposób, ale nie uwolnił on mieszkańców do dzisiaj ze swego paradoksu. Na czym sposób polegał? Na wykiwaniu władzy zgodnie z jej przepisami…
Otóż ówczesna milicja obywatelska nie prowadziła żadnych kontroli w terenie w soboty i niedziele. I dlatego w te dni, pod osłoną nocy, przy świetle księżyca, w iście ekspresowym tempie, powstawały repliki tego, co spalili Niemcy. W poniedziałki więc domy były już pod dachami, zamieszkałe, a lokatorów takich domów nawet prawo PRL chroniło przed eksmisją.
I tak przetrwały do dzisiaj, obrastając z czasem w ogródki, altany, ławeczki, sady… Stoją głównie przy ulicach Cytrynowej i Figowej. Księżycowe domki w księżycowym co raz bardziej krajobrazie…
Sąsiad sąsiadowi… przyjacielem
Na starych Siekierkach wszyscy się praktycznie znają. To też taki wiejski symptom tego miejsca. Ludzie patrzą na siebie życzliwie, pomagają sobie w biedzie, pilnują nawzajem swoich domostw. Nic więc dziwnego, że choć Mokotów przoduje w warszawskiej przestępczości, to tu jest sielski spokój od złodziejstwa i rozbojów. Skąd się to wzięło?
Jakiejś odpowiedzi udziela historia osady, sięgająca znowu czasów okupacji, kiedy to w sierpniu 1944 r. niemiecka władza zwołała wszystkich mężczyzn rzekomo do kopania rowów. Stawiła się ich ponad setka. W rzeczywistości zostali wywiezieni do obozów koncentracyjnych i mało który z nich wrócił. Kobiety zostały praktycznie same. Każdy chłop, nawet po siedemdziesiątce, był na wagę złota. Siekierki przez pierwsze lata powojenne stały się osadą kobiet i starców. A to zrodziło potrzebę wzajemnej pomocy, żeby bez męskiej siły podołać wszystkim wiejskim obowiązkom. Dziadków i dzieci wypożyczano sobie do pasienia krów, pilnowania najmłodszych. I to zostało do dzisiaj, zrodzone z „babskiej solidarności”.
Za pan brat z Wisłą
Zawsze, jeszcze do niedawna, głównym zajęciem mieszkańców Siekierek było rolnictwo i… piaskarstwo. Jedno i drugie związane było z pobliską Wisłą. Krowy szły sobie ul. Gościniec na nadwiślańskie łąki, pastuszkowie łowili ryby w słoiczki, które wstawiali do wody, czekając na liczne tu ławice. No i one wpływały do nich. Wystarczyło mieć refleks. Tak samo jak i do raków. I ryby, i raki służyły potem jako główny składnik tutejszych zup. Tak samo jak i gołębie, które w kryzysowych chwilach trafiały do miejscowych kuchni. Ale one najmniej, bo stanowiły ważny ozdobnik tutejszego życia.
A gołębiarzy było sporo. Jeszcze do dzisiaj można ich spotkać na Bluszczańskiej i przy Augustówce. Ale niedługo znikną. Gołąb taki, jak ich, na wpół dziki, musi mieć przestrzeń do latania. A tu… coraz więcej ziemi idzie pod bloki i deweloperzy skarżą się, że im gołębie zanieczyszczają teren. Więc może część z nich znikła w garnkach z tego powodu. Bo dobrze przyprawiony gołąb – mówią miejscowe starsze kucharki – smakuje, jak przepiórka.
A wracając do Wisły… Są nad nią piękne plaże i dzikie tereny. Zapuszczają się na nie ekolodzy i zwykli turyści z Mokotowa, bo wiedzą co to Kępa Zawadowska i jej rezerwat. Jan Górski z Sadyby, który odwiedza te dzikie miejsca bardzo często z lornetką, aparatem i wędką, spotkał kiedyś zachwyconych norweskich inżynierów, nadzorujących zakładanie filtrów w elektrociepłowni. I oni zadali pytanie, będące właściwie stwierdzeniem: - Utrzymanie tych dzikich zarośniętych brzegów sporo chyba warszawskie władze kosztuje… Pan Jan pokiwał tylko głową, co oni rozumieli zupełnie inaczej niż on.
Ale przy okazji poleca to miejsce norweskich zachwytów - wysepkę utworzoną z gruzów dawnego bunkra lub jakiegoś zabudowania, do której można dojść od ul. Bartyckiej, idąc Rodzynkową, gdzie jest wygodne przejście przez wał. Do wysepki prowadzą dwa betonowe mosty. Teren – jak mówi – jest przyjazny, można się po nim poruszać nawet rowerem.
Krzyż na rozstajach, 15 minut od centrum
W centrum dawnej siekierkowskiej osady, na rozstaju ulic Siekierkowskiej, Gościniec i Polskiej, stoi przydrożny krzyż. Został wzniesiony w 1909 r. w intencji zapobieżenia pomorowi bydła, który się właśnie zdarzył w tym czasie. Stojąc przy nim, można zapomnieć, że do centrum stolicy jest tylko 15 minut autobusem spod miejscowego kościoła, a własnym samochodem nawet szybciej.
WOJCIECH MARCICKI
Fot. internet
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie